
Dobrze, że Marvel nie ma monopolu na filmowe adaptacje komiksów. Należąca do uniwersum DC Comics postać Green Lanterna jest z pewnością jedną z ciekawszych, biorąc pod uwagę z jakim pietyzmem skonstruowana została rzeczywistość, w której działa. Zielona Latarnia to bowiem zwykły człowiek, który zostaje obdarowany magicznym pierścieniem przez przybysza z kosmosu.
Nietypowo zielony element biżuterii okazuje się potężną bronią, pozwalającą zmaterializować dowolny obiekt, który powstaje w wyobraźni osoby noszącej pierścień. Oręż ten trafia w ręce nieodpowiedzialnego Hala Jordana, który musi szybko wydorośleć, by stanąć w obronie Ziemi i całego Wszechświata.
Byłem pełen obaw w stosunku do głównego bohatera, które nie słabły nawet wobec mojej wieloletniej sympatii dla Reynoldsa. Okazało się jednak, że z rolą obrońcy ludzkości poradził sobie dobrze, będąc jedną z mocniejszych stron Green Lantern. Kolejnym atutem filmu jest dość mroczna, jak na kino komiksowe, atmosfera - pojedynki Hala Jordana z szalonym Hectorem Hammondem (niezły Peter Sarsgaard) są interesująco wykonane i przejmujące.
Łyżką dziegciu w beczce miodu - tak, jak w przypadku poprzednio recenzowanej przez mnie produkcji - jest ukochana protagonisty. Trudno odmówić Blake Lively urody, być może nawet talentu, ale drewniane kwestie włożone w jej usta przez scenarzystów dyskredytują jej rolę na całej linii. Nowa gwiazdka Hollywood wpisuje się na listę aktorek-broszek, które poza błyszczeniem urodą i towarzyszeniem swojemu filmowemu partnerowi nie robią nic.
A reszta to standard: fascynujące efekty specjalne, zniszczone miasta, wielka miłość, ostateczna przemiana i triumf głównego bohatera. I formułka o wielkiej odpowiedzialności.
Można obejrzeć. Albo nie.
Tytuł: Green Lantern
Premiera: 14.06.2011
Reżyseria: Martin Campbell
Scenariusz: Greg Berlanti, Michael Green, Marc Guggenheim, Michael Goldenberg
Zdjęcia: Dion Beebe
Muzyka: James Newton Howard
Obsada: Ryan Reynolds, Blake Lively, Peter Sarsgaard, Mark Strong, Tim Robbins, Jay O. Sanders
Komentarze