Gdy słyszę, że do naszych kin po raz kolejny wchodzi polskie coś - w znaczeniu rodzima wersja zagranicznego hitu - reaguję niemal alergicznie. Daleko bardziej cenię bowiem inwencję własną naszych twórców niż ich talent w przeszczepianiu utartych gdzie indziej wzorców na polską ziemię, czy może - na polskie ekrany. Jednak zarówno plakat, jak i głosy społeczeństwa, sugerowały, że tym razem przeszczep się przyjął, a dodatkowo pierwowzorem był jeden z moich ulubionych filmów - brytyjskie To właśnie miłość. Zaprawdę, polscy filmowcy wiedzą, jak mnie skusić.
Zasiadłem w fotelu zupełnie zrelaksowany, co wywołało moje zdziwienie. Nie było we mnie napięcia związanego z seansem najwyższego ryzyka, grożącego rozczarowaniem i powtarzanym niczym mantra Ja wiedziałem, że tak będzie! Nie, nic z tego nie było obecne w ten listopadowy wieczór i nawet sala wypełniona po brzegi zjadaczami popcornu i nachosów wydawała mi się miejscem przyjaznym. Ukontentowany brakiem niechęci, rozsiadłem się w fotelu jeszcze wygodniej. W tle ludzie głośnymi siorbnięciami zmniejszali zawartość kubków z colą, a wszechobecnych zapach kinowych przekąsek wydawał się dziwnie przyjemny. To musiał być dobry omen.
Był. Oświadczam wszem i wobec, że Listy do M. wprawiły mnie w nastrój pełnej satysfakcji, ba! - wręcz permanentnego zadowolenia. Jak kilkukrotnie wspomina w filmie Wojciech Malajkat, endorfiny wywołane śmiechem czynią cuda, a produkcja moich musiała być tego wieczoru na najwyższym poziomie. Cieszy mnie, że choć skorzystano w dużej mierze z, jak ich nazywam, dyżurnych polskich aktorów i nawet obsadzono ich w rolach dla nich charakterystycznych, twórcom udało się uniknąć jarmarcznego kiczu, który często bywa elementem kina o tematyce świątecznej.
Główna w tym zasługa bardzo świeżych i zabawnych dialogów. Dobrze, że Listy do M. uniknęły przesadnego ugrzecznienia i słodzonego języka - tu żarty naprawdę są śmieszne, a język żywy, niestroniący od kolokwializmów, wulgaryzmów i inwektyw. Oczywiście są one sporadyczne, ale na tyle umiejętnie wplecione w rozmowy, że uchodzą na sucho sympatycznym postaciom. A tych mamy w filmie Mitji Okorna całe mnóstwo - poczynając od samotnego ojca-radiowca, przez napalonego św. Mikołaja, a kończąc na zdradzanego przez żonę policjanta, któremu zamarzyły się wreszcie normalne święta. Cała historia rozgrywa się w pewną bardzo nietypową Wigilię, a kązdy z bohaterów przeżywa tego dnia całe mnóstwo przygód. Wszyscy jednak doświadczą wyjątkowego ciepła - od ukochanego, rodziny, a nawet od zupełnie obcej osoby.
Nie sposób wyróżnić żadnego z dorosłych aktorów, bo w większości są to artyści uznani i doskonale wykonujący swą pracę. Są naturalni i sympatyczni, ale największe brawa należą się aktorom dziecięcym, którym - w porównaniu do pierwowzoru - w Listach do M. poświęcono o wiele więcej miejsca. Julia Wróblewska jest już niemal gwiazdą, ale prawdziwie bezbłędny jest Jakub Jankiewicz, dotychczas aktor serialowy, zaledwie siedmiolatek. Jego rozmowy z filmowym ojcem są chyba najmocniejszym punktem całego filmu, zapewniając widzom naprawdę dobrą zabawę.
Dużo śmiechu, kolęd i znajomych twarzy. Czy nie na tym polegają święta? Listy do M. ogląda się na tyle przyjemnie, że nie przeszkadza ani wciśnięty na siłę wątek homoseksualny ani dość ograniczony soundtrack. Nie chcę zabrzmieć ksenofobicznie, ale czy naprawdę za kamerą musiał stanąć Słoweniec, byśmy wreszcie otrzymali dobrą, polską, rodzinną komedię? Najważniejsze chyba w tym wszystkim jest to, że za kilka lat Boże Narodzenie w telewizji nie będzie kojarzyć się jedynie z Kevinem.
Tytuł: Listy do M.
Premiera: 10.11.2011
Reżyseria: Mitja Okorn
Scenariusz: Marcin Baczyński, Karolina Szablewska
Zdjęcia: Marian Prokop
Muzyka: Łukasz Targosz
Obsada: Piotr Adamczyk, Katarzyna Bujakiewicz, Agnieszka Dygant, Roma Gąsiorowska-Żurawska, Jakub Jankiewicz, Tomasz Karolak, Wojciech Malajkat, Paweł Małaszyński, Anna Matysiak, Leonard Pietraszak, Maciej Stuhr, Marta Ścisłowicz, Adam Tyniec, Beata Tyszkiewicz, Agnieszka Wagner, Julia Wróblewska, Katarzyna Zielińska
Zasiadłem w fotelu zupełnie zrelaksowany, co wywołało moje zdziwienie. Nie było we mnie napięcia związanego z seansem najwyższego ryzyka, grożącego rozczarowaniem i powtarzanym niczym mantra Ja wiedziałem, że tak będzie! Nie, nic z tego nie było obecne w ten listopadowy wieczór i nawet sala wypełniona po brzegi zjadaczami popcornu i nachosów wydawała mi się miejscem przyjaznym. Ukontentowany brakiem niechęci, rozsiadłem się w fotelu jeszcze wygodniej. W tle ludzie głośnymi siorbnięciami zmniejszali zawartość kubków z colą, a wszechobecnych zapach kinowych przekąsek wydawał się dziwnie przyjemny. To musiał być dobry omen.
Był. Oświadczam wszem i wobec, że Listy do M. wprawiły mnie w nastrój pełnej satysfakcji, ba! - wręcz permanentnego zadowolenia. Jak kilkukrotnie wspomina w filmie Wojciech Malajkat, endorfiny wywołane śmiechem czynią cuda, a produkcja moich musiała być tego wieczoru na najwyższym poziomie. Cieszy mnie, że choć skorzystano w dużej mierze z, jak ich nazywam, dyżurnych polskich aktorów i nawet obsadzono ich w rolach dla nich charakterystycznych, twórcom udało się uniknąć jarmarcznego kiczu, który często bywa elementem kina o tematyce świątecznej.
Główna w tym zasługa bardzo świeżych i zabawnych dialogów. Dobrze, że Listy do M. uniknęły przesadnego ugrzecznienia i słodzonego języka - tu żarty naprawdę są śmieszne, a język żywy, niestroniący od kolokwializmów, wulgaryzmów i inwektyw. Oczywiście są one sporadyczne, ale na tyle umiejętnie wplecione w rozmowy, że uchodzą na sucho sympatycznym postaciom. A tych mamy w filmie Mitji Okorna całe mnóstwo - poczynając od samotnego ojca-radiowca, przez napalonego św. Mikołaja, a kończąc na zdradzanego przez żonę policjanta, któremu zamarzyły się wreszcie normalne święta. Cała historia rozgrywa się w pewną bardzo nietypową Wigilię, a kązdy z bohaterów przeżywa tego dnia całe mnóstwo przygód. Wszyscy jednak doświadczą wyjątkowego ciepła - od ukochanego, rodziny, a nawet od zupełnie obcej osoby.
Nie sposób wyróżnić żadnego z dorosłych aktorów, bo w większości są to artyści uznani i doskonale wykonujący swą pracę. Są naturalni i sympatyczni, ale największe brawa należą się aktorom dziecięcym, którym - w porównaniu do pierwowzoru - w Listach do M. poświęcono o wiele więcej miejsca. Julia Wróblewska jest już niemal gwiazdą, ale prawdziwie bezbłędny jest Jakub Jankiewicz, dotychczas aktor serialowy, zaledwie siedmiolatek. Jego rozmowy z filmowym ojcem są chyba najmocniejszym punktem całego filmu, zapewniając widzom naprawdę dobrą zabawę.
Dużo śmiechu, kolęd i znajomych twarzy. Czy nie na tym polegają święta? Listy do M. ogląda się na tyle przyjemnie, że nie przeszkadza ani wciśnięty na siłę wątek homoseksualny ani dość ograniczony soundtrack. Nie chcę zabrzmieć ksenofobicznie, ale czy naprawdę za kamerą musiał stanąć Słoweniec, byśmy wreszcie otrzymali dobrą, polską, rodzinną komedię? Najważniejsze chyba w tym wszystkim jest to, że za kilka lat Boże Narodzenie w telewizji nie będzie kojarzyć się jedynie z Kevinem.
Tytuł: Listy do M.
Premiera: 10.11.2011
Reżyseria: Mitja Okorn
Scenariusz: Marcin Baczyński, Karolina Szablewska
Zdjęcia: Marian Prokop
Muzyka: Łukasz Targosz
Obsada: Piotr Adamczyk, Katarzyna Bujakiewicz, Agnieszka Dygant, Roma Gąsiorowska-Żurawska, Jakub Jankiewicz, Tomasz Karolak, Wojciech Malajkat, Paweł Małaszyński, Anna Matysiak, Leonard Pietraszak, Maciej Stuhr, Marta Ścisłowicz, Adam Tyniec, Beata Tyszkiewicz, Agnieszka Wagner, Julia Wróblewska, Katarzyna Zielińska
Komentarze