Wałęsa. Człowiek z nadziei

Ten, kto spodziewał się po Andrzeju Wajdzie filmu nieszablonowego, odkrywającego przed widzem nieznane oblicze legendarnej postaci, jaką niewątpliwie jest Lech Wałęsa, musi być niespełna rozumu lub po prostu zupełnie nie orientuje się w ostatnich dokonaniach tego reżysera. Mieli natomiast rację ci (w tym, zupełnie nieskromnie dodam, i moja osoba), którzy przewidywali, iż stopniowo obniżający loty nestor polskiego kina zafunduje nam filmową lekturę dla szkół, łopatologiczną wykładnię niezwykle subiektywnego spojrzenia na kontrowersyjną przecież postać. Właśnie tym jest Wałęsa. Człowiek z nadziei - nieznośnie uproszczoną czytanką dla ludu.

Choć w swym najnowszym dziele Wajda niejednokrotnie ukazuje komunistyczne władze w kompromitującym świetle, sam uprawia demagogię i populizm godny socjalistycznego reżimu. Nie dlatego, że prowadzi Roberta Więckiewicza w sposób, który uniemożliwia jakąkolwiek wiarygodność tej roli; nie dlatego, że niemal dokładnie to samo czyni z Agnieszką Grochowską; dlatego, że polską historię traktuje wyrywkowo, podobnie jak polskie społeczeństwo, które przecież było wyraźnie podzielone w czasach działalności Wałęsy. W oczach Mistrza przywódca Solidarności miał niemal wyłącznie zwolenników - wyłączając oczywiście tych, którzy stali po drugiej stronie. Gdy już wydaje się, że może poznamy też drugą stronę - wieziony przez SB Wałęsa zostaje zaatakowany przez grupę wściekłych na niego chłopów - okazuje się to tylko pojedynczy ekscesem, nie zaś zapowiedzią odbrązowienia wizerunku przyszłego prezydenta.

Wajda - miast tropem Oriany Fallaci próbować poznać najsłynniejszego polskiego elektryka ze wszystkich stron - całkowicie spłaszczył tę postać, przedstawiając człowieka pozbawionego złych emocji, zawiści, gniewu czy nawet normalnej ludzkiej słabości. W Człowieku z nadziei nie doświadczymy kłótni małżeńskich - jedynie chwile zwątpienia Danuty, która, wykończona samodzielnym wychowywaniem coraz liczniejszej gromadki dzieci, potrafi pęknąć. Nie znajdziemy też u Wajdy zaciekłych politycznych dyskusji - robotnicy wyrażają się tu prosto, ale kulturalnie, szanują się nawzajem i żyją w niemal niezachwianej zgodzie. To ubecy jątrzą, klną i biją, zaś przeciwstawiony jest im właśnie Wałęsa - uspokajający zarówno wściekły tłum, jak i ZOMO, przestrzegający przed gwałtownymi ruchami, przepraszający żonę i rozprawiający się z komuną słowem, nie pięścią. Aż chciałoby się rzec: rozważny i romantyczny.

Nawet najbardziej niechlubny wątek w bogatym życiorysie laureata Pokojowej Nagrody Nobla - okres współpracy z bezpieką - został tu potraktowany po macoszemu. To, co mogłoby stawiać pod znakiem zapytania moralność Wałęsy i stanowić przyczynek do zastanowienia się nad jego miejscem wśród bohaterów Wolnej Polski, zostało zbyte krótkimi scenami, w których najpierw Lech przyznaje się przed żoną do podpisania lojalki, zaś później wykrzykuje w twarz ubekom, że uważa to za swój największy błąd. I tyle. Żadnego pytania Fallaci o to, czy nie miał wyrzutów sumienia, czy nie czuł się niegodny Nobla, mając w pamięci ten jeden podpis, który zostanie zapamiętany na zawsze. Nic, żadnej dyskusji, wątpliwości. Nawet czyn, który złamał tyle karier, nie tylko zresztą politycznych, nie jest według Wajdy powodem do tego, by nadać nieco głębi tej postaci i nie przedstawiać jej jako rycerza w lśniącej zbroi, który (jak to może wynikać z filmu) w pojedynkę rozprawił się z socjalizmem.

Trudno wymagać od Więckiewicza, by ten film uratował, tym bardziej nie można oczekiwać tego od Grochowskiej. Ich role, choć niepozbawione emocji, wpisują się przecież w plan reżysera, który nie oczekiwał od nich krwistych kreacji, a jedynie realizacji pewnej wizji. I w tym sprawdzają się znakomicie, tworząc portret małżonków doskonale dobranych, choć tak często zmuszonych do działania w pojedynkę. Wajda jednak ponownie zdaje się mówić: to nie wina Lecha, że przez lata zaniedbywał Danutę i dzieci. To przecież komuna, z którą musiał walczyć. Tak, jakby podejmowane przez lidera Solidarności decyzje nie były jego decyzjami, jakby to była najwyższa powinność, z którą polemizować nie wolno. A przecież musiał dokonywać trudnych wyborów, musiał czuć ciężar obowiązku, być może czasami się pod nim łamać. Tego jednak filmie Wajdy nie zobaczycie.

Najsmutniejsze jest to, że mamy w Polsce reżyserów, którzy potrafiliby ten arcyciekawy życiorys na ekranie przedstawić lepiej. Nie ograniczać się do wystawiania laurki, nie uciekać się do tanich chwytów, łączących stare z nowym - jak scena rozdawania broszur w pociągu, przywołująca kadry z Człowieka z żelaza, czy wmontowanie Więckiewicza w archiwalne nagrania z obrad w stoczni. Na Boga, Forrest Gump stosował ten zabieg już niemal 20 lat temu! W Polsce jednak nadal pokutuje przekonanie, że stawianie na dobrze znane, ale wyświechtane już nazwiska, jak Wajda czy Holland, zrobi polskiemu kinu lepiej. Dlatego też właśnie ten film, bardziej dydaktyczny niż fabularny, jest polskim kandydatem do Oscara, nie Ida czy Papusza. Nieprzypadkowo też wspomniani twórcy korzystają z usług wciąż tych samych aktorów - porównanie obsad W ciemności i Wałęsy wystarczy za potwierdzenie. 

Czy naprawdę chcemy, by to Wajda i Więckiewicz - a nie Pawlikowski i Kulesza - byli twarzami naszej kinematografii na świecie?



Tytuł: Wałęsa. Człowiek z nadziei
Premiera: 5.09.2013
Reżyseria: Andrzej Wajda
Scenariusz: Janusz Głowacki
Zdjęcia: Paweł Edelman
Muzyka: Paweł Mykietyn

Komentarze