Trzy ostatnie komedie Juliusza Machulskiego - Kołysanka, Ile waży koń trojański? i Vinci - były bardzo udanymi filmami, łączącymi znakomity humor z niebanalną fabułą. Mistrz polskiej komedii zazwyczaj nie zaliczał spektakularnych wpadek, wyłączając Superprodukcję z 2002 r., na którą najlepiej spuścić zasłonę milczenia. Tym większym zaskoczeniem jest więc AmbaSSada, najnowsze dziecko pana Juliusza, które w niczym nie przypomina nie tylko najlepszych, ale nawet tych zupełnie poprawnych jego dokonań.
Nie ma w nim bowiem ani szczególnie zabawnych sytuacji, ani tym bardziej interesującej historii. Nie znajdziemy też w historii przeniesionej do współczesnej Warszawy ambasady III Rzeszy choćby jednej postaci, do której moglibyśmy zapałać sympatią. Dlaczego? Bowiem Machulski z zupełnie niezrozumiałych dla mnie przyczyn zmienił taktykę tworzenia swoich opowieści. Zamiast ciepłego, nieco irracjonalnego świata, który zawsze jawił się na ekranie w filmach twórcy Seksmisji, widzimy pseudorzeczywistość znaną z polskich seriali produkowanych przez komercyjne stacje telewizyjne. Dialogi bohaterów są sterylne - zupełnie jak wnętrze mieszkania ich stryja przy ul. Pięknej w Warszawie.
W niebywałej sztuczności sam siebie przechodzi Bartosz Porczyk, który udowadnia, że kino to nie jest miejsce dla niego. Jego Przemek jest zbyt irytujący, by go polubić, nawet jeśli jego drażniąca osobowość była zamierzonym zabiegiem twórcy. Współpraca aktorska pomiędzy Porczykiem a debiutującą w głównej roli w kinie Magdaleną Grąziowską tylko momentami wywołuje uśmiech na twarzy, zaś skontrastowanie energicznej Meli z jej mężem-sztywniakiem, zamiast efektownie, wypada groteskowo. Nie nadrabiają tego nawet Robert Więckiewicz w roli przygłupiego Hitlera ani Adam "Nergal" Darski, który jako jedyny nie potrafił nauczyć się łamanej niemczyzny i został zdubbingowany.
Wydaje się także, że Juliusz Machulski nie przywiązał szczególnej wagi do scenariusza. Ma on bowiem tyle logicznych dziur, że widz może się poczuć naprawdę zagubiony. Po 30 minutach seansu nie wiemy już jak właściwie trafia się do funkcjonującej w 1939 r. nazistowskiej ambasady, nie ma również najmniejszego sensu to, iż badający życiorys führera Przemysław ni w ząb nie zna języka niemieckiego. Nie sposób zrozumieć także, skąd w dialogach bohaterów tyle wulgaryzmów, w większości przypadków zupełnie nie ugruntowanych w sytuacji na ekranie ani tym bardziej w charakterze postaci. Na dodatek zaś efektowny w zamierzeniu punkt kulminacyjny zrealizowany został z wykorzystaniem efektów specjalnych tak żenujących, że aż trudno uwierzyć, iż film został zrealizowany w 2013, a nie w 1993 r.
Tak kończą się nieprzemyślane eksperymenty - nie chcę ganić Machulskiego za szukanie nowych rozwiązań i chęć odświeżenia własnego stylu, a nawet chciałbym pochwalić go za próbę wykpienia wciąż delikatnego w Polsce tematu. Muszę jednak udzielić mu reprymendy za brak szacunku do widza, który - przyzwyczajony do humoru i fabuły na określonym poziomie - z pełnym zaufaniem wybierze się na seans, oczekując doskonałej zabawy. Choć czuję się zawiedziony, to największą szkodę reżyser wyrządził samemu sobie, bowiem wielu fanów talentu twórcy Kilera zastanowi się dwa razy, zanim obejrzy jego kolejny film.
Nie ma w nim bowiem ani szczególnie zabawnych sytuacji, ani tym bardziej interesującej historii. Nie znajdziemy też w historii przeniesionej do współczesnej Warszawy ambasady III Rzeszy choćby jednej postaci, do której moglibyśmy zapałać sympatią. Dlaczego? Bowiem Machulski z zupełnie niezrozumiałych dla mnie przyczyn zmienił taktykę tworzenia swoich opowieści. Zamiast ciepłego, nieco irracjonalnego świata, który zawsze jawił się na ekranie w filmach twórcy Seksmisji, widzimy pseudorzeczywistość znaną z polskich seriali produkowanych przez komercyjne stacje telewizyjne. Dialogi bohaterów są sterylne - zupełnie jak wnętrze mieszkania ich stryja przy ul. Pięknej w Warszawie.
W niebywałej sztuczności sam siebie przechodzi Bartosz Porczyk, który udowadnia, że kino to nie jest miejsce dla niego. Jego Przemek jest zbyt irytujący, by go polubić, nawet jeśli jego drażniąca osobowość była zamierzonym zabiegiem twórcy. Współpraca aktorska pomiędzy Porczykiem a debiutującą w głównej roli w kinie Magdaleną Grąziowską tylko momentami wywołuje uśmiech na twarzy, zaś skontrastowanie energicznej Meli z jej mężem-sztywniakiem, zamiast efektownie, wypada groteskowo. Nie nadrabiają tego nawet Robert Więckiewicz w roli przygłupiego Hitlera ani Adam "Nergal" Darski, który jako jedyny nie potrafił nauczyć się łamanej niemczyzny i został zdubbingowany.
Wydaje się także, że Juliusz Machulski nie przywiązał szczególnej wagi do scenariusza. Ma on bowiem tyle logicznych dziur, że widz może się poczuć naprawdę zagubiony. Po 30 minutach seansu nie wiemy już jak właściwie trafia się do funkcjonującej w 1939 r. nazistowskiej ambasady, nie ma również najmniejszego sensu to, iż badający życiorys führera Przemysław ni w ząb nie zna języka niemieckiego. Nie sposób zrozumieć także, skąd w dialogach bohaterów tyle wulgaryzmów, w większości przypadków zupełnie nie ugruntowanych w sytuacji na ekranie ani tym bardziej w charakterze postaci. Na dodatek zaś efektowny w zamierzeniu punkt kulminacyjny zrealizowany został z wykorzystaniem efektów specjalnych tak żenujących, że aż trudno uwierzyć, iż film został zrealizowany w 2013, a nie w 1993 r.
Tak kończą się nieprzemyślane eksperymenty - nie chcę ganić Machulskiego za szukanie nowych rozwiązań i chęć odświeżenia własnego stylu, a nawet chciałbym pochwalić go za próbę wykpienia wciąż delikatnego w Polsce tematu. Muszę jednak udzielić mu reprymendy za brak szacunku do widza, który - przyzwyczajony do humoru i fabuły na określonym poziomie - z pełnym zaufaniem wybierze się na seans, oczekując doskonałej zabawy. Choć czuję się zawiedziony, to największą szkodę reżyser wyrządził samemu sobie, bowiem wielu fanów talentu twórcy Kilera zastanowi się dwa razy, zanim obejrzy jego kolejny film.
Tytuł: AmbaSSada
Premiera: 18.10.2013
Scenariusz i reżyseria: Juliusz Machulski
Zdjęcia: Witold Adamek
Muzyka: Bartosz Chajdecki
Komentarze