
Bywa, że uznany twórca swój znak firmowy, swój największy atut przekształca w swoją porażkę. I choć nie mam najmniejszego zamiaru zwiastować nagłego końca Todda Solondza, to jednak jego Czarny koń, który otworzył drugą edycję American Film Festival, muszę uznać za prawdopodobnie jedną z najsłabszych pozycji w jego dorobku.
Bo gdy spod wszechobecnej ironii, bezczelnie prześmiewczych kwestii aktorów i czarnego humoru w filmie nie zostaje już nic, trudno o uznanie widzów. Doceniam Czarnego konia pod kątem tematyki, którą porusza, choć tak naprawdę nie ma tu nic odkrywczego – Solondz postanowił raz jeszcze zakpić z niedojrzałych amerykańskich trzydziestoparolatków, którym brakuje odwagi, by wziąć życie we własne ręce i odłączyć się od rodziców. Portretuje ich jako inne zwierzęta o podobnej barwie – czarne owce społeczeństwa; takiej, jaką w swojej rodzinie jest Abe.
Ks. Jan Twardowski powiedział kiedyś, że cierpienie to doświadczenie, które ma nam pomóc w dojrzewaniu. Główny bohater najnowszego filmu twórcy Palindromów zdaje się nie potwierdzać tezy postawionej przez wybitnego polskiego poetę. Owszem, cierpi ponad miarę – tak przynajmniej twierdzi – jednak nie przynosi to żadnych efektów. Abe cierpi z powodu niewłaściwego traktowania przez ojca i faworyzowanego brata, ale nie mobilizuje go to do działania. Niczym pasożyt, żeruje na ogromnej cierpliwości rodziców, z którymi mieszka, i nie robi nic, by swoje rzekome cierpienie ukrócić.
Do pewnego momentu wydaje się, że ktoś czuwa nad pulchnym protagonistą. O dom i pieniądze nie musi się martwić, bowiem rodzice zapewniają mu nie tylko dach nad głową, ale również zatrudnienie w rodzinnej firmie, a dodatkowo poznaje piękną, choć wyniszczoną życiem Mirandę. Abe, wiedziony myślą, że podobna okazja może się już nie powtórzyć, prosi o rękę zaskoczoną dziewczynę. Ta, mimo otwartej niechęci do niezbyt rozgarniętego mężczyzny, zgadza się, choć skrywa w sobie niejedną tajemnicę.
Trzeba przyznać, że postacie w Czarnym koniu to istna galeria osobliwości, z wiecznie odurzoną lekami i nadzwyczaj szczerą Mirandą na czele. Niezwykłe gesty, przedziwne dialogi i wszechobecna ironia – oto, czym przede wszystkim operują bohaterowie filmu Solondza. Niekiedy aż chciałoby się posłuchać wyzbytej sarkazmu wymiany zdań, ale trzeba być cierpliwym – tu zdarzają się one nadzwyczaj rzadko. Nawet, gdy tragedia emocjonalna przeradza się w dramat okrutnie fizyczny, ocierająca się o absurd ironia króluje na ekranie. Aspirująca do miana czarnej komedii produkcja powinna starannie wyważać elementy humorystyczne z tragicznymi, a o tym najwyraźniej zapomniał reżyser.
Solondz potrafi skutecznie zagrać metaforą, o czym świadczy jedna z ostatnich scen w wielkim sklepie z zabawkami, jednak większa część Czarnego konia to po prostu męcząca szydera. Pozbawiony – zgodnie z obietnicą reżysera – kontrowersji obraz z miejsca obnaża brak pomysłowości twórcy. Wszak o wiele trudniej jest zrobić prostą historię bez szokującego tematu u źródła fabuły. Pochwalić Solondza mogę za to za skompletowanie wyjątkowej obsady – zjawiskowa Selma Blair, Mia Farrow czy Christopher Walken są klasą sami dla siebie i zapewniają jakość mocno przeciętnemu tytułowi.
Urszula Śniegowska, dyrektor programowy American Film Festival, stwierdziła, iż Todd Solondz w swoich filmach celnie ukazuje, jak amerykański sen przerodził się w koszmar. Nie wiem, czy pani dyrektor faktycznie obejrzała Czarnego konia, ale tym razem to sen fanów reżysera stał się koszmarem.
Recenzja pierwotnie opublikowana w "Gazecie Młodych" (www.gazeta.mlodych.pl).
Tytuł: Czarny koń
Tytuł oryginalny: Dark Horse
Premiera: 5.09.2011
Scenariusz i reżyseria: Todd Solondz
Zdjęcia: Andrij Parekh
Obsada: Jordan Gelber, Selma Blair, Mia Farrow, Christopher Walken, Donna Murphy, Zachary Booth, Justin Bartha, Aasif Mandvi
Komentarze